Jak już kiedyś pisałem w poście: drewno, piła, siekiera i ból mięśni w wolnych chwilach zajmuję się aktualnie rąbaniem drewna, a właściwie piłowaniem, przekładaniem, rąbaniem i układaniem. Oczywiście gdzieś w między czasie dokładam suche drewno do kominka w celach prymitywnego pozyskania ciepła z procesów: najpierw zagazowania drewna, a potem jego spalenia. Czy jakoś tak. Zna ktoś dokładnie proces? Nieważne, jara się, tak? wystarczy.
Ale nie o tym miało być.
Piłując piłą mechaniczną (elektryczną lub spalinową, choć ta pierwsza jest taką piłą jak mysql bazą, niby parser przyjmuje, ale nie obsługuje) należy baczną uwagę zwracać na to co „leci” z łańcucha, a właściwie jak wyglądają wióry. Po co? Otóż po to, że bo ich wielkości od razu widać czy należy usiąść z pilnikiem w dłoni, czy też jeszcze można sobie pomachać.
W przypadku cięcia miękkiego drewna (wierzba, brzoza, sosna czy świerk) lecące wióry będą dość długo duże więc konieczne na dyganie pilnikiem przerwy występują dość rzadko. Niestety dla piły, bo dobrze dla kominka, drewno nad którym się znęcam to grab. Twardy jak jedno licho, bo twardszy od jesionu czy dębu.
W efekcie siedzę i ostrze łańcuch mniej więcej co pół baku wachy. Oczywiście można ciąć takim lekko tępym, ale robi się dwa razy wolniej i dwa razy ciężej, więc nie warto. Lepiej zgasić i posmerać pilniczkiem.
Pilniczek nie kosztuje za dużo, a dla leniwych jest stacjonarne kinzo do ostrzenia za 250 złoty (pewnie se kupię) ale ale … któregoś ślicznego dnia, wolnego od etatowej pracy, zaplanowałem dłuuugie piłowanie. Czas był, tylko przy pierwszym ostrzeniu strzelił mi pilnik. Rozprysł się prześlicznie. A ja zostałem z trzonkiem w łapce. No i co ? dymałem takimi 10 cm kawałkami. Nie polecam.